Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/34

Ta strona została przepisana.

uśmiechnięta maszkara Sukiennic. W oczach obracały mu się świeże, błyszczące żółtka. Brodę miał ze złotych sopli gęstej, kwaśnej śmietany, kamizelę z piórek pantarki, a spodnie z nieprzemakalnych dachówek mego stryja.
Siedzenie wylatane było wielką stronicą Biblji Szaroszpatackiej.
Widziałem go chyba nie dłużej, niż jedną setną sekundy. Pamiętam tylko, że się walnął kamiennym ogonem z całej siły w brzuch i głosu nawet nie wydawszy, znikł.
Sądzę, że pękł z radości. Teraz go już nigdy nie słyszę, ani rano, ani wieczorem, ani na wizycie, ani nawet przy obiedzie z ulubioną zupą rakową. A przecież śmiało można o nim powiedzieć, jak o tym wuju-strzelcu, że „przepadał za wszystkiemi porami jedzenia“.
Cóż się więc stało? Przypuszczam, że zastąpił teraz Gujsztwaka mój syn malutki.
On teraz gada niepojętą mową, — wybacz, czytelniku, że po raz ostatni użyję tego dziwnego przymiotnika, — mową gujsztwacką. Gada słowami, które się nigdy nie kończą i zawsze właściwie nic nie znaczą. To syn mój teraz przecie wykreśla ścieżkę w donicy poprzez żółtka, któremi tak serdecznie patrzył na mnie ostatni raz mój stary, dobry Gujsztwak.
Zapewne już wnet dozna mój syn pierwszych uroków pamięci. Narazie nic jeszcze nie wie, ale z pewnością, choć tego nie widzimy, gromadzi się już w nim zasób przyszłych myśli i uczynków.