Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/41

Ta strona została przepisana.

nad stawem. Widzę ją dotąd, — stoi w niebieskim kapturku, który odbija się w wodzie między smugami zieleni. Ręce już zamaczała, mówi coś do mnie, z palców spływają krople białe, jak iskry.
Aż raptem, — chlust do wody. Sznur wielkiej wędy naprężył się odrazu. Odbicie drzew zielonych pomieszało się z niebieską wodą, w której płynęła sobie moja matka, białe sierpy fali ramionami i nogami odpychając. Zapłakałem straszliwie, pewien, że jej już nigdy nie zobaczę, że tonie, że ją nam żołnierz zabiera. To też, mimo, że był w niebieskiej, mundurowej bluzie, bilem go pięściami, szarpałem i darłem za spodnie.
Zabulgotało na całym stawie. Z różnych stron przypływać jęły ku nam panie w różowych kostjumach. Żołnierz natychmiast przyciągnął matkę do schodów. Pamiętam, jak dziś, że kucnąwszy, wzięła mnie w spieszne, mokre, wodą spływające objęcia. Poszliśmy do kabiny po torebkę z chustką do nosa. Płakałem jeszcze przy poręczy stawu. Panie stały dokoła. Nakoniec matka wyjęła z torebki mały pularesik i dała mi na pociechę nowiutkiego centa.
— Całego, prawdziwego, nowego centa, — krzyknęły panie razem.
Był rzeczywiście nowy. W słońcu błyszczał. Po rzeźbionej jego jedynce spłoziło się światło do góry i wdół. Trzymałem go w ręce, pilnując końca wędy, na której znowu odbywało się pływanie.
Cent zaczął się pocić. Od mocnego uścisku tak mi się grzała dłoń, że musiałem miedziaka przekładać z ręki do ręki, by mi się nie wyślizgnął.