Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Za miesiąc już może tak zgrubieć, że się z niego dwa zrobią. Wtedy już będzie można kupić karminu. A po kilku miesiącach może kilka karminów?...
Tłumaczenie to trafiło mi odrazu do przekonania. Widziałem przed sobą dwie drogi: Drogę rozkoszy, gdybym sobie kupił cukierków, lub drogę rozsądku, jeżeli centa schowam do skarbonki.
A tu jeszcze do tego ta skarbonka!
Stała zawsze na biurku, obok kałamarza, przy kościanym sztylecie. Grzechotały w niej srebrne guldeny, szeleściły papierki, były tam podobno także złote sztuki, ale były i zwykłe „proste“ centy.
— Posłuchaj, — zawołał ojciec, wstrząsając mi skarbonką nad uchem, — drobne szemranie tuż przy ścianie, słyszysz?... Takie niecierpliwe. Małym pieniądzom zawsze się tak śpieszy, — jak dzieciom.
Skarbonka była z wypalonej gliny, prawie tak duża, jak ludzka głowa. Miała nawet wszystkie ozdoby głowy: ztyłu włosy, zprzodu twarz uśmiechniętą, nadzwyczaj podobną do subjekta, który na dole, w naszej kamienicy, w sklepie norymberskim sprzedawał zawsze nici.
Zawsze, bo ile razy przyszliśmy tam z matką, on właśnie dawał wszystko.
Był zupełnie podobny do naszej skarbonki. Taki sam rozdziałek, takie same żółte, błyszczące czoło, czarne brwi, oczy pilnie przed siebie utkwione, ta sama łatka światła na ziemniakowatym nosie, usta czerwone, grube, od ucha do ucha, z czarną szparą pomiędzy zębami.
Nazywał się Zimler, jak skarbonka, którą rodzice również nazywali Zimlerem.