Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Muszę to odrazu zaznaczyć: gliniany Zimler, którym przedtem nieraz poniewieraliśmy, którego tyle razy w wyprawie do niezbadanych źródeł świętej rzeki tułaliśmy po dywanowym Nilu, wydał mi się teraz szanowniejszym, ważniejszym a równocześnie słabszym i jakby bardziej kruchym. Bo teraz w jego środku, mając ciepło, ciemno, leżał i chyba odrazu się pocił mój przyszły karmin, może scyzoryk, może nawet piórnik, — mój nowy miedziany cent!
— Czy już urósł trochę? — pytałem po chwili.
Na drugi dzień rano pobiegłem co żywo zajrzeć w twarde oczy skarbonki. Byłem bowiem pewien, że już przybyć tam trochę musiało. Przybyło centowi, — może tylko niewidoczny dla wzroku paseczek, ale napewno przybyło.
Ludzie mówią, że oszczędność pobudza pracę. Jest to słuszne. Słowa ojca mego wcale nie poszły na marne. Pocącemu się w środku centowi zacząłem pomagać z zewnątrz. Prowadziłem teraz po całych dniach wielkie polowania na mole. Za szafą, pod stołem, w naszej dzieciarni, we wszystkich okolicach dywanu.
Była to praca ciężka i niebezpieczna. Ciężka, bo trzeba było odsuwać sprzęty, niebezpieczna, bo tak łatwo zbić się coś mogło po drodze. Ciężka, niebezpieczna a najeżona tylu prawnemi trudnościami.
Ponieważ wiele razy nadużywaliśmy zaufania ojca, który sumiennie płacił pół centa za dwadzieścia moli (za dwadzieścia, bo do więcej nie umiałem był wtedy jeszcze rachować), przeto mól zabity „nie liczył się“, o ile ktoś poważniejszy nie poświadczył jego śmierci.