Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/60

Ta strona została przepisana.

rową kratę, nowe trzewiki skrzypiące po zagranicznemu a matka suknię, która się mieniła trzema kolorami.
— Patrzcie tylko, — wołał głośno ojciec, — jak się wybornie spisał ten nasz poczciwy Zimler? Wszystko — on. On — pociągi. On — suknię mieniącą. On — dalekie tyrolskie góry.
On góry, on — przeczyste, zimne jeziora, do których matka wrzucała cukierki, patrząc i widząc, jak osiadają między kamykami.
Byliśmy szczęśliwi, ja się tak bardzo cieszyłem, że pobiegłem zaraz do naszego Tomasza, by mi oddał mój pieniądz niklowy. Ale u Tomasza nie umiała niczego wysiedzieć błyszcząca niklówka. Zapewne dlatego, że był biedny, — nie miała towarzystwa.
To nic!
Wziąłem ją i choć nigdy dotąd do sklepu nie chodziłem sam, zleciałem nadół do naszej kamienicy, gdzie był sklep norymberski.
Żeby z radości kupić dla matki najlepszych nici D. M. C.
Gdy mnie ogarnął ścisk tylu pań nieznanych, gdy podszedł do mnie prawdziwy pan Zimler z łatką światła na nosie, z cieniem w szerokich ustach i z metrem, sterczącym w kieszeni, — zapomniałem, czego chcę.
Gdy mi nareszcie Zimler zawinął te nici, okazało się, że nie mam niklówki. Wyśliznęła się widocznie ze spoconych palców, może się gdzieś pod ladę zatoczyła?
— Nikt tu kawalerowi, — rzekł uprzejmie pan Zimler, — tej niklówki nie zje. Jeśli tylko znajdziemy, zaraz odeślemy na górę.