Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/64

Ta strona została przepisana.

klasnęło? Czy drukowanym świętym na niebie twego kufra nie zawróciło się w głowie od słodkiego zapachu małych rajskich jabłuszek?
Ciemny, czcigodny kufrze Filipiny, czy pamiętasz wszystkie gładkie wstążki, któreśmy na twoich sznurowanych piętrach tyle razy głaskali?
Czy przekładana politurowanemi obrazkami książka do modlenia śpi jeszcze w okutym rogu skrzyni, obok ciężkiego sznura wielkich jak bób korali?
Pytam się, gdzie jesteś śniegu owoczesny, i gdzie jesteście wy, sosnowe lasy pod Sukiennicami i wy, godni sprzedawcy w tabaczkowych kożuchach, tłukący się od zimna po wypchanych, jak pierzyny, ramionach, w sinym obłoku mrozu?
I pytam, czy między wami, — pniami, drzewami, długiemi gałęziami potrafi jeszcze sam jeden, samiusieńki płatek świeżego śniegu przelatać wolno z zielonej igły na drugą igłę zieloną, podczas gdy z ratusza bije dwanaście razy samo południe.
Pytam się, czyś został na świecie wielmożny kwadracie posadzki, z którego późnym wieczorem wykwitnie nasze drzewko?
Czy potraficie jeszcze o tem myśleć wy, stare, morelowym aksamitem obciągnięte fotele? I kto wam teraz plecie niecierpliwe warkocze z długich kosmatych frendzli?
Kto pod fortepianem chowa się zabiegliwie i nasłuchuje tajemnych kroków anioła?
Dla kogo milczą teraz białe, zamknięte drzwi i kto z nich zmazać usiłuje smugę lakierowanego połysku, —