Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/65

Ta strona została przepisana.

by potem stał się cud? Pytam, gdzie odszedł dzwonek, pytlujący pośpiesznie u drzwi?
Gdzie płynie teraz radość naszych serc i komu teraz świecą niebieskie oczy mego ojca? I kto pamięta skronie mojej matki, oplecione małemi żyłkami?
Gdzie jesteś drogie, świeże, do samego wnętrza roześmiane powietrze naszego salonu? Czy żyjecie wszystkie małe świeczki? Czerwony gilu z lepkiego marcypanu jedz na gałęzi swoją złotą kulkę! Nie schodź z lukrowanej drabiny czekoladowy kominiarzu. Niech wiewiórka z prawdziwem włosiem jeszcze jedną chwilę zaczeka pod gwiazdami!
Wy, ołowiani Afgańczycy, biegnący pod drzewkiem z kindżałem w zębach radośnie naprzeciw sokołów! Wy, kosynierzy, stojący razem z Turkami, pularesie, w którym jest przegródka i cudna gro w Halmę!
Robinzonie w czerwonej okładce i Chato Wuja Toma! Scyzoryku, uśmiechnięty wszystkiemi ostrzami i pociągu z kościelną trociczką, zapaloną na blaszanym kominie!
Szalony śmiech, od którego uszy mi płoną, od którego siadam na ziemi, od którego całe koło radości obraca mi się w piersiach! Ty wszystko, całe moje szczęście, czekajże jedną chwilę, oto już cię oddaję! Jeszczeście odejść nie zdążyły wszystkie moje uciechy dzieciństwa, gdy już nie on, mój ojciec, ale ja sam tu stoję w długich spodniach i tak już dawno dorosły, z kluczykami, dzwoniącemi w kieszeni, na środku salonu ja teraz dary rozdaję, a ktoś inny, malutki, do ziemi ze szczęścia przysiada — dla niego szaleje powietrze i śmiechem ściany przenika!