Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/68

Ta strona została przepisana.

łych wyprasowanych spodniach, w środku, otoczona siwym wałeczkiem włosów, nasza prababka, z żółtą laską w ręku.
Śmieją się wszyscy razem.
Mama była malutka, ale wobec prababki okazała się jeszcze wielkoludem.
Wszyscy pilnują paczek, które wyciąga się z wozu i kładzie na ceglanych schodach.
Mama wita się z prababką.
— Moja najstarsza wnuczka, — mówi staruszka cieniutkiem „papierzanym“ głosem.
Prababka ginie w objęciach naszej mamy. Prawie nie widać jej starej kapoty z pod zielonych jedwabnych rękawów maminej bluzki. I, — czy pan Drożdż wysłał furę po rzeczy, bo nie byłoby dzieci na czem spać położyć?
— Jeszcze dla prawnuków znajdzie się tu miejsce. — Pożyłowaną ręką klepie mamę lekko po policzku. Mama przymyka oczy. Stoją razem, pod rękę. Mama ogarnia nagle prababkę jednem objęciem ramienia, jak któregoś z nas. Poprostu jak małe dziecko.
Obie razem patrzą. Od gumien przez klomb, aż ku białym gwoździkom pod okna, machnęły się jednym wielkim łukiem dwie jaskółki, a potem, że tylko zgrzytnęło powietrze, wzbiły się aż ponad szczyt topoli.
— Czy to już będzie wszystko? — zawołał z kozła Jan.
Gucio powiedział, że wszystko, konie się poderwały, poszły, został na murawie granatowy odcisk głuchych kół powozu.