Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Chcieliśmy zaraz lecieć za Janem. Widzieć, jak będzie zdejmował szory. Jak wyprzęgnie siwki. Chlustać wiadrami na zakurzone szprychy. Lecieć i siadać na okutym dyszlu. Lecieć do stajni. Lecieć i z ludźmi windować wiadra przy studni. Wygonić kaczki ze stawu. Lecieć do kucharki i rzucać łupy do zaparzonych obieżyn. Latać boso po ogrodzie. I lecieć za panem Drożdżem do pola.
Wszędzie lecieć, lecieć i lecieć!
— Ja to również odrazu widzę, że sobie tutaj z nimi rady nie dam, — westchnęła matka pod koniec podwieczorku.
— Tere fere, — odpowiedziała na to prababka. Dam ci do nich, no, tę... Poczciwa dziewczyna, krzywdy dzieciom nie zrobi. Marcysię!
Postanowiono zapytać w tej sprawie Drożdża, a tu właśnie pan Drożdż przyjechał z naszą furą. Góra rzeczy owiązana sznurami mało się trzy razy po drodze ze wszystkiem nie wysypała. Na grobli bali się, że z wodą popłyną, teraz koniska spokojnie wywijały ogonami, a uczepiony do kozła wierzchowiec broczył pianą z pod popręga.
Polecieliśmy wąchać go, słuchać jak chrzęści prawdziwe siodło skórzane i suwać palcami po strzemionach.
Aż tu ode drzwi potężny głos ryknął niespodzianie:
— Idźcież mi od konia, chłopaki, bo lignie jeszcze którego!
To pan ekonom Drożdż tak wołał. Nie stał, nie siedział, tylko sobie był wsparty na wielkiej lasce w cieniu dzikiego wina. Obeszliśmy go ze wszystkich stron,