Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/73

Ta strona została przepisana.

Popatrzyliśmy nie na ręce, lecz za spojrzeniem matki na prababkę. Utkwiwszy białe oczy w czerwonych ślepiach Drożdża, spytała nasza prababka:
— A komuż to na wsi nie trza patrzeć na ręce, panie Drożdż?
Obejrzał się po oknach, dachu, wielkich mchach na goncie rozsiadłych, nawet o spłoszone listki topoli zawadził spojrzeniem i wreszcie zamiast odpowiedzi huknął na furmana:
— Długo tak będziesz czekał zlitowania bożego?!
Fornal podciął siwki, fura z jękiem przejechała pod oficynę, za nią dwóch parobków, jeden prosty, drugi kuternoga.
— Ten kuternoga, Kuba, — tłumaczył pan Drożdż, — mają się pobrać, z Marcysią, będzie zaraz po żniwach. Krzywdy ta nie zrobi, ale złodziej dziewucha.
— Wielkie rzeczy! Wszyscyście tu złodzieje, — żachnęła się prababka niecierpliwie.
Na to pan Drożdż do naszej matki, — że pani starsza zawsze tak, aby tylko ugryźć człowieka, aby ugryźć, aby ugryźć. Nadziwić się nie mogąc temu gryzieniu, poszedł ścieżką ku różom na klombie i wrzasnął przeraźliwie:
— Marcysia!!
Wyleciała z za węgła na stopach płaskich, niby gęś, z rękami obabranemi grubem razowem ciastem. Pan Drożdż niegoloną brodą wskazał dziewczynie naszą matkę, która zrobiła malutki, miłosierny ruch ustami, — ale już było za późno. Marcysia jakby się z samej z siebie wyrwała naprzód, przypadłszy pokornie do ziemi.