Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/74

Ta strona została przepisana.

— Nie trzeba, nie trzeba! Co robisz?!
Wreszcie zaczęły rozmowę o myciu, pilnowaniu, czesaniu i, — żeby zawsze na porę było wszystko. Patrzyliśmy na naszą przyszłą opiekunkę z bezgranicznem lekceważeniem. Pachniało od niej zimną wonią szuwaru i sadzawki.
Ciągle spuszczała oczy, pan Drożdż później mówił, — tak jej latają, bo szelma wie, że jej źle z oczu patrzy.
Nie umiała nawet powtórzyć naszych imion. Zaczęliśmy wypinać brzuchy, co oznaczało pogardę. Nareszcie omijając ostrożnie krzesła i stołki, pocałowała w rękę kolejno prababkę, matkę, pana Drożdża, cykając głośno ustami, jakby miała w nich ukryty mały dzwoneczek. I poszła.
Jeżeli się mówi, że ktoś jest u kogoś na dobrym, czy łaskawym chlebie, to chleb, na którym była u nas Marcysia, choć z masłem, miodem i nieraz z konfiturami, — nie był ani dobrym, ani łaskawym. Nic tu nie pomogła nauka, po wyjściu Marcysi wszystkim nam razem odrazu udzielona, że dziewczyna z ludu jest takim samym człowiekiem, jak wszyscy inni i że tak samo szanować ją wypada. Nic nie odpowiedzieliśmy w oczy, ale na osobności!
Tego samego wieczora, po kolacji pokazaliśmy Marcysi, że wcale nie jest takim samym człowiekiem. Jużeśmy leżeli w łóżkach, już nam matka powiedziała śpijcie dobrze i wyszła, ostatnim pocałunkiem w czoło obowiązek i prawo nocy ustanawiając. Już dawno wielki księżyc wisiał między spłoszonemi liśćmi na pustem bladem niebie a Marcysia czuwała przy otwartem oknie, —