Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/75

Ta strona została przepisana.

gdy ukradkiem podniósł się z pościeli najstarszy brat Irzek i syknąwszy złodziejka, — upadł na poduszki.
On, potem ja, potem jeszcze najmłodszy.
Marcysia nic, — cisza nocna idzie przez mgły dalej.
Psy zaszczekały w stronie stawu, jakiś okropny bas odpowiedział im aż od drugiej wsi. Jeszcze kilka razy cyknął świerszcz za piecem.
Daliśmy sobie znak szuraniem prześcieradeł i gdy stróż nocny zatrąbił na rogu za oborą, my znów jeden za drugim — złodziejka, — złodziejka, — złodziejka.
Marcysia nic.
My znowu.
Marcysia ciągle nic.
My znowu, coraz częściej. Skoro sam Drożdż tak mówił... Sykaliśmy coraz mocniej i głośniej, aż z tego wszystkiego zaczęła sobie cicho śpiewać. Śpiew był cichy, nieśmiały.
W małym kwadracie otwartego okna między dwiema srebrnemi rózgami ogromnych topoli siedziała bez ruchu, zawodząc cicho i tak cienko, żeśmy zaraz zasnęli.
Zapomocą słowa złodziejka można było doskonalę rządzić Marcysią. Wystarczało nawet powiedzieć tylko złodzie... — i już była posłuszna. Mogliśmy więc robić przy niej wszystko, co się nam podobało. Jedliśmy marchew i kalarepę prosto z grzędy. Zielone, kwaśne jak ocet zimówki prosto z drzewa. Dymiący chleb razowy prosto z pieca. Ciepłe mleko ze szkopka, prosto od krowy. Mieszaliśmy paluchami w wielkich, żelaznych garach, nastawionych w piwnicy na śmietanę. Kradliśmy świeże