Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/76

Ta strona została przepisana.

gomółki. Tuczyliśmy gęsi, wpychając im do gardła po dwie kluski naraz. Strzelaliśmy do kaczek, pływających po stawie. Smażyliśmy w kociołku gąsienice na powidła. Ścinaliśmy pokrzywy naszemi drewnianemi jataganami, choć pan Drożdż krzyczał o to a Marcysia na jego widok bladła śmiertelnie. Kąpaliśmy się sami w Wiśle.
Czy masz wśród pierwszych wspomnień swoich jaką rzekę? Ja mam Wisłę! Ona to, ona, czysta wstęga błękitna płynie przez wszystkie myśli mojego dzieciństwa, jako wieczna kokarda radości trwa dotąd w znikomem mojem życiu i ile razy szczęście jakieś na swej drodze spotykam, tyle razy, jakobym widział źródła mego losu, z niebieską falą pospołu płynące!
Kąpaliśmy się sami w Wiśle, lataliśmy w wiklinach, tarzaliśmy się w piachu a kiedy nam już zęby z zimna szczękały i Marcysia gnała nas do domu, dość było powiedzieć tylko złodzie... — by znowu kąpać się godzinę.
Przedewszystkiem zaś chodziliśmy do narzeczonego Marcysi, Kuby i do byka, Maćka. Siedzieliśmy u byka, jak długo się nam podobało.
Byk był królem całej stajni, mieszkał osobno za przegrodą, w najmilszym chłódku, w świeżej słomie po brzuch. Maść miał, jak niebo na burzę, białą w czarne łaty. Nie słuchał się nikogo, prócz Kuby. Kuba mówił, że się ten byk Drożdża, ani nawet naszego ojca, pana doktora, za żadne pieniądze nie posłucha.
— Wolisz mnie, Maciek, wolisz? — śmiał się Kuba do byka.