Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Maciek zwracał w bok szerokie, czarne czoło, widłami rogów zakończone i wypuściwszy z białych nozdrzy potężny dech, od którego muchy „warjowały“ w żłobie, patrzył na nas mokremi ślepiami.
— Posłuchasz się mnie, Maciek, posłuchasz?
Ciężki łańcuch, przewleczony przez nozdrza, dzwonił groźnie, ogon bił w prawo, w lewo. Kuba, nad głupim Maćkiem cały pan, wchodził z nami do klatki i posadziwszy wszystkich trzech na szerokim grzbiecie, skrobał byka pazurami za uszy!
— Ślepia ci ma, — śmiała się Marcysia, — że rany boskie!
— Ślepia ma ogromne, — cieszył się Kuba, — a ja go bęc po pysku.
Walił w pysk, Marcysia śmiała się za kratą, a myśmy zamierali na grzbiecie ze strachu i z radości.
Jazda na byku i kąpiel w wiklinach za groblą to były dwa największe nasze szczęścia.
Ach, ta kąpiel w wiklinach! Dotąd pamiętam na wysokiej grobli krzak kwitnącego głogu. W jego chwiejnym cieniu siedzieliśmy gromadką i tu nas chłodził miękki wiatr od rzeki. Tu słuchaliśmy sto razy ze śmiechem i przerażeniem, — jak nas jeszcze nie było na świecie a ojciec był dopiero narzeczonym i po egzaminach jechał tędy, tą groblą, aby powiedzieć, że już wszystko zdał i zaraz będzie ślub. Jechał między dwiema wodami w czasie ogromnej powodzi.
— Do mnie i do was, choć was jeszcze na świecie nie było, jechał tędy między dwiema wodami sam jeden. Kiedy się spotkali z wysłanym z dworu Janem, wymi-