Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/78

Ta strona została przepisana.

nąć się nie mogli. A ja tu na nich czekałam przy tym krzaku, od południa aż do ciemnej nocy, — śmiała się nasza matka, kołysząc gałęziami.
Stąd patrzyliśmy często na drugi brzeg Wisły, od którego, — jak mówiła — krajało się jej serce.
W pośrodku rzeki była granica. Tam już chodziły po polach wielkie wojska rosyjskie a na małych koniach uganiali straszliwi kozacy.
Tędy po tym wale pędziliśmy na sam brzeg, żeby ich płoszyć chorągiewkami polskiemi. Ale oni szli przez rozległe pola w ogromnych rzędach nieraz całe pół dnia. Odziani w białe bluzy, śpiewali obce swoje pieśni, a matka nasza, patrząc z pod cienistego głogu, mówiła z przerażeniem:
— Bez końca. Żywy łan. Mój Boże, — żywy łan.
Czy mógł się ktoś spodziewać, że właśnie pod tym krzakiem, w cieniu którego tyle zaznaliśmy dobroci i słodyczy, wydarzy się nieszczęście?! Nieszczęście w dniu najradośniejszym, w wilję imienin mojej matki?
Rano, jak zwykle cały ostatni tydzień, poszliśmy do prababki przepowiedzieć imieninowe wiersze i dostać za to po łyżeczce konfitur z berberysu. Potem zbieraliśmy maliny, od czasu do czasu przykładając uszy do ziemi, czy powóz już nie jedzie?
Powóz z ojcem.
— Nie może jeszcze dudnić, — śmiała się z nas matka, — zbierajcie tylko dalej. Ale sama też nadsłuchiwała, bo nikt godzin przyjazdu dobrze nie pamiętał, a stary Jan jechał tylko „na oko“.
Nie przyjechali rano, nie przyjechali w obiad. Teraz możliwe jeszcze tylko wieczorem. Więc poszliśmy się ką-