Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/79

Ta strona została przepisana.

pać, my z chorągiewkami, mama z książką, Marcysia na końcu z tobołem prześcieradeł. Rzeczy złożyliśmy pod krzaczkiem. Wszyscy pamiętamy, że mama zdjęła swoje dwa pierścionki, mówiąc do Marcysi:
— Masz i uważaj. Najlepiej włóż na palec. Tu są dwa pierścionki.
Pamiętamy, bośmy przecież wtedy oglądali z wielkim śmiechem białą obrączkę skóry pozostałą na maminym palcu.
Zaprawdę pamiętamy, gdyż to wydarzenie leży na zawsze w naszych sercach. Ono nas pouczyło o niepewności wszelkich ludzkich sądów, o skarbach prawdy w sumieniu zawartych i o tem, że niemasz nigdy pomiędzy ludźmi sprawiedliwości, jak tylko w przebaczeniu.
Marcysia została pod głogowym krzakiem, przy rzeczach, mama w kąpielowym kostjumie czytała książkę na brzegu wikliny, myśmy z chorągiewkami poszli daleko w wodę puszczać z piaszczystych łysin kaczki i grozić kozakom, zwłaszcza, że ich wcale nie było na drugim brzegu.
Widać tam było drogi rozkręcone, gdzie niegdzie chałupę, z malutkiemi oknami w zachód słońca wpatrzoną. Śliczny wieczór lśnił wszędzie na niebie, pod szuwary, wikliny kładł granatowy cień, a na wodzie w płytkich falach osiadał listewkami fioletu.
Rzucamy kaczki, z chorągiewkami śpiewamy w środku wody o Kościuszce, Kilińskim, — gdy nagle z za wzgórka wydyma się jakby muszla piaszczysta. Wydyma się, wydyma, — wiatr ją rozmiótł pomiędzy zbożami. Gdy opadła, ukazało się naszym zdumionym