oczom kilku jeźdźców. Jechali z dużemi dzidami prosto drogę, śpiewali coś swojego. My na to jeszcze głośniej nasze o Kilińskim.
Przyjechali już prawie nad brzeg. Na małych konikach myszkują tędy, siędy. Już słychać, jak im woda pod kopytami pluszcze.
Stoimy i machamy lancami. Wjechali w wodę, słychać doskonale, jak włochate konie syrpią gładką falę. Jeszcze mocniej machamy sztandarami, aż tu Marcysia ztyłu jak nie wrzaśnie! Trzymając się za głowę, zbiegła po grobli do wsi. Na to kozacy, już goli, hyc na konie i w wodę. Z początku płyną po głębinie, — robi się coraz płyciej, — srebrne grzebienie tryskają już z pod kopyt, nad głowami śmigają nahaje.
Przestaliśmy śpiewać, krzyczymy wniebogłosy. Już przed nami uganiają straszni, goli, wrzeszczący, póki nas matka nie dopadła i nie objęła razem. Patrzy na kozaków i krzyczy, aż jej żyła niebieska występuje na szyi i grozi im wikliną, — golcy zaś szczerzą zęby...
Mama nie daje kroku wtył, ani kroku wprzód i tylko głośno dyszy...
Dopiero kiedy na grobli rozległ się gruby głos pana Drożdża! Z drugiej strony jak wylecą żniwiarze, z Kubą na samym czele! A Gucio w zaprasowanych spodniach, w kapeluszu, odrazu jak nie hycnie w wodę!
Kozacy ze śmiechem uciekli. Musieliśmy długo siedzieć pod krzakiem i czekać, aż się mama wypłacze. Gdyśmy się ubrali, okazało się, że niema jednego pierścionka. Jak Marcysia leciała do wsi po pana Drożdża były jeszcze dwa.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/80
Ta strona została przepisana.