Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/81

Ta strona została przepisana.

Zaczęło się szukanie.
— Chłopcy, wy macie takie dobre oczy.
Naszemi dobremi oczyma szukaliśmy nadaremnie. Jeszcze raz strzepywało się wszystkie prześcieradła i mokre ręczniki.
— Przypomnij sobie, Marcysiu. Więc, — biegłaś...
— Ady, proszę pani, — głos się Marcysi załamał, — szukam, jak wszyscy przecie.
Oczy jej latały przez każdą trawkę, piach, tam i napowrót, wkoło.
— Szukaj wiatru w polu, — powiedział głośno Irzek.
— Nie wiatru przecież, dziecko, moja ślubna obrączka.
Mrok zapadał, z trawy spełzła czerwień, na rzece siność się rozprzędła a z wiklin leciał rechot żabi. Macaliśmy pociemku, blady centuś księżyca siał srebrem poprzez piach.
Mama, podszedłszy nagle do Marcysi, wzięła ją za ramiona:
— Popatrz mi prosto w oczy, prosto, — prosto.
A zielone źrenice dziewuchy tak latają!
Dotąd pamiętamy gęste słowa matczyne wśród szumu ciemnych wiklin:
— Przyznaj się, czy nie wzięłaś!
Najstarszy brat machnął chorągiewką i odrazu zawołał, że wzięła.
Jakby się w Marcysi złamała jakaś mała sprężynka:
— Ja wzięłam?! — Padła mamie do nóg.
— Naturalnie, że wzięłaś, — powiada na to Irzek.