Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/82

Ta strona została przepisana.

— Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie — odpowiada mu mama.
Musiał to Irzek powtórzyć jeszcze raz za matką: — Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie.
Wracaliśmy przez łąki, mama przodem, z głową nad prześcieradłem smutnie przechyloną, my w poufnej naradzie, — bo przecież mówił Drożdż, że ona jest złodzie... Najmłodszy brat nasz, Tanczuś rozpłakał się znienacka.
Na końcu szła Marcysia.
— Przyznaj się śmiało, wzięłaś?! — rzekł Irzek na dobranoc, gdyśmy leżeli w łóżkach.
Marcysia ani słowa. Wydało się nam jednak, że słyszymy już prawie, jak to kłamstwo w niej syczy.
Srebrne rózgi topoli szumiały przez otwarte okno, stary stróż na rogu wytrąbił godzinę. Księżyc zaszedł za ścianę, wionęło nocą po pościeli.
Najmłodszy brat zaczął znów płakać. Niewiadomo, dlaczego?
Więc my starsi znowu pokolei: — Złodziejka. — Złodziejka.
Marcysia nic.
My znowu.
Marcysia nic.
My znowu.
Jakże się nagle z całych sił nie dozedrze na wszystkie pokoje! Udarła się tak głośno, że z jadalni wbiegł Gucio z kandelabrem w ręku, za nim matka z rozpuszczonemi „na migrenę“ włosami. Marcysia padła na kolana, skarżąc o słowa takie i wyzwiska. Łzy jej płynęły z oczu, z nosa, chyba także i z ust.