Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/83

Ta strona została przepisana.

— Nie wolno nigdy mówić, gdy się nie wie, — powtórzył Gucio uroczyście. Twarz jego w świetle księżyca i zapalonych świec mieniła się „sądnym“, srebrno-złotym blaskiem.
Poszli. Psy za oborą już na dobre ucichły. Irzek znowu odczekał i kiedy nawet świerszcz już ucichł w ścianie, syknął niby przez sen:
— Złodziejka.
Bose nogi skoczyły przez podłogę... Czarny sznur w Marcysinej dłoni wywijał już nad Irzykiem. Przy cupnęliśmy odrazu do poduszek. Nie była to już „nasza“ Marcysia, ale straszna wykrzywiona gęba.
— Bo was tu pozabijam, — warczała przez odsłonięte zęby, — zabiję jak szczeniaków.
Na szczęście jutro już nie można było o tych rzeczach pamiętać, szły najważniejsze ze wszystkich imieniny! Ubraliśmy się pierwszy raz w marynarskie granatowe bluzki, od samego rana było strzelanie z batów pod oknami. Wszyscy ustawili się w kancelarji, z prababką na czele. Z Guciem i z ojcem. My trzej z trzema bukietami świeżych niezapominajek według wzrostu.
W pewnej chwili drzwi otwarły się same.
Od sypialni aż do nas widać na podłodze szlak różanych płatków, które znaczą drogę. Czekamy i czekamy, prababka woła śmiało:
— Wychodź, kochanie, wychodź, bo już mnie nogi bolą od takiego stania.
W otwarte drzwi wleciał cichy śmiech a za nim weszła nasza matka, jak jeden wielki bukiet. Zaczęliśmy nasze wiersze, — nie pamiętam treści, ale dotąd czuję ich