Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/84

Ta strona została przepisana.

ciepły ślad w sercu. Potem składamy dary. My bukiety, prababka różę, z kroplami rosy na rozgiętych liściach, babka złote kolczyki. Mama siedziała na fotelu, oplecionym białemi bratkami. Gdy się skończyło z rodziną, wystąpił przed imieninowy fotel pan Drożdż. Ryczał i huczał bardzo długo.
Potem wystąpił stary stangret Jan. Nie można było zrozumieć, co mówi. Ciągle mu się mieszało i wracało do początku. Mówił także kosmaty kowal, którego bardzośmy się bali. Sapał uroczyście.
Potem jeszcze inni wystąpili i byłoby się wszystko bardzo pięknie skończyło, gdyby znów nie Marcysia! Przytulona do ściany, boso, w codziennym przyodziewku, płakała pod piecem, że nie wyjdzie i życzyć nikomu niczego nie będzie na taką poniewierkę, jaką tutaj ma. Nikt się nie spodziewał, że Marcysia odważy się udrzeć „na środku imienin“. Wszyscy wiedzieli o obrączce, ale czy kto co mówił?!
Mama, zeszedłszy z fotela, głaskała Marcysię oburącz po głowie: — Wybij to sobie, dziewczyno, raz nareszcie z głowy.
Wszyscy poszli teraz na śniadanie, przy Marcysi został z nami tylko Kuba. Bylibyśmy ją nawet wkońcu może pocieszyli, gdy wszedł pan Drożdż z wielką flachą wódki i powiedział:
— Ty, Kuba, jesteś dobry chłop, ale głupi akurat, jak twój Maciek. Dlatego z tą dziewuchą chyba się sam rozprawię.
Rozprawił się z nią nazajutrz rano po imieninach w kancelarji. Była to pierwsza rozprawa sądowa, jaką