Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/85

Ta strona została przepisana.

między ludźmi słyszałem. Straszna to chwila, gdy człowiek o człowieku nie wie prawdy, gdy o nią pyta łakomie, uwierzyć nie mogąc. Straszna chwila, gdy pyta się ustami a spojrzeniem chciałby głowę przewiercić!
Ojciec czeka za biurkiem, pan Drożdż stoi na środku, dwie muchy siadły na końcu harapa. Myśmy się zaczaili pod oknem.
Marcysia nic, — Drożdż nic, — ojciec nic. Za oknem chwieją się w słońcu białe bratki, stary Karo ogryza pod studnią jakąś kość.
Marcysia — nic. Drożdż — nic. Nareszcie mówi Drożdż tak twardo, że ojciec marszczy brwi.
— Gadaj zaraz, ukradłaś?!
Wszyscy — nic.
Teraz mówi Marcysia coś takiego dziwnego, żeśmy ze strachu przestali oddychać. Oczy jej latają, — latają! Pan Drożdż poczerwieniał, wyciągnął bat z cholewy, wali o podłogę i idzie. Co da krok, wyrżnie batem o ziemię.
— Ja nie skradłam, nie skradłam! — wrzasnęła Marcysia.
Leżymy w małych krzakach pod oknem, płaczemy najgorętszemi łzami, szczypiemy się za uszy z rozpaczy.
— Na Boga się przysięgnij, — woła Drożdż a harap każdemu słowu przytakuje. — Na Boga się przysięgnij!
Słychać krzyk Marcysi, gdy wtem zaśmialiśmy się pocichu z taką ulgą. Słychać równy głos naszego ojca:
— Daj pan spokój, Drożdż!
Jeżeliby istotnie nie mógł nasz ojciec pokonać byka Maćka, to Drożdża pokona zawsze, ile razy zechce.