Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/86

Ta strona została przepisana.

— Daj pan spokój, Drożdż, absolutnie się nie zgodzę. Żadnych bić. Wszystko, co pan uważa, ale żadnych bić.
Powtarzamy cicho pod rynną, — żadnych bić.
— Będziesz siedziała zamknięta o chlebie i wodzie — ryczy straszny głos Drożdża.
Pod cieniem bluszczu Irzek kiwa głową, — że nie. Nie o chlebie i wodzie, — Irzek chce coś mówić, ale mu się wargi zbielałe nie składają. Tylko mi do ucha powtarza, — że nie! Ukradniemy gomółek, suszonych jabłek, śliwek i zaniesiemy ukradkiem.
Uzbrojeni po uszy, zaczailiśmy się za węgłem. Gdy Marcysię Drożdż prowadził do komórki, powiedzieliśmy, że chcemy wartować. To był początek naszej srogiej zemsty. Drożdż, jakby nigdy nic, pokazał ciężki zamek, na który komórka była zamknięta, plunął przed małym okienkiem, przez które widać było twarz Marcysi i powiedział:
— Jak chcecie, to pilnujcie. Na toście „som“ wojsko. Jeżeli nie dopilnujecie, to wam wszystkim tak wsypię! — Zamachnął się harapem i poszedł.
Chodziliśmy przed drzwiami komórki, jak warta na krakowskim odwachu. Irzek z Ceśkiem polecieli tymczasem ukraść coś do jedzenia. Narwali marchwi, kalarepy, wzięli nasze drugie śniadanie. Wsunęli to wszystko przez okienko i znów trzymaliśmy straż, słuchając z rozkoszą głośnego mlaskania Marcysi.
Najadłszy się, zaczęła jęczeć i zawodzić. Przywołaliśmy Kubę, aby ją pocieszył. Na południe nie poszliśmy do domu, a tylko „na znak“ obiadu rozpaliliśmy pod drzewem mały ogieniaszek.