Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Tak samo robi wojsko na biwaku.
Wszystkie potrawy przyniósł nam Gucio na ogromnej tacy. Wzięliśmy sobie tylko leguminę, zupę i mięso oddając Marcysi.
— Nie o chlebie i o wodzie, — triumfował Irzek.
Po obiedzie przyszedł znów pan Drożdż, wstawił głowę w okienko i znowu zaczął ryczeć do środka. Marcysia, niby dziki kot, miotała się między ścianami, depcąc po chróście i starem żelaziwie.
Usiedliśmy przy naszem ognisku, podczas gdy Drożdż wymyślał do komórki. W tedy jeszcze raz powiedział nam Irzek, — że Marcysia jest winna. Z przerażeniem utkwiliśmy oczy w ognisku. Malutkie płomienie wyrastały z kupki suchych gałęzi, jak długie złote liście.
Na wymyślanie pana Drożdża wyleciał Kuba ze stajni i prędko przekuśtykał przez całe podwórze. Pan Drożdż wyjął swój czerwony łeb z małego okienka. Marcysine płacze na chwileczkę umilkły. Kuba stał naprzeciw ekonoma i mówił:
— Proszę łaski pana. — Proszę łaski pana. — Proszę łaski pana...
Słychać było na ogromnych topolach pośpieszny dygot liści. Z drugiego końca nieba, nad stodoły szła ogromna chmura. Kuba się rozpłakał. Drożdż wyrżnął harapem o cholewę i powiedział:
— Ty, Kuba, jesteś dobry chłop, ale głupi, akurat, jak twój Maciek. Wynochy mi do stajni!
Kuba pokuśtykał nie do stajni, lecz do dworu, wstawić się za Marcysią. Nikogo tam nie znalazł, czy też go nie wpuścili, — znów wrócił przed komórkę. Marcysia