Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/88

Ta strona została przepisana.

wciąż płakała. Rozlegało się po całem podwórzu. Prosiliśmy Kubę, żeby ją namówił, — niech się już raz przyzna i wszystko się skończy. Obiecaliśmy mu ukraść za to po dwa papierosy. Nie słuchał, tylko latał i latał.
— Lata, jak zasolony, — powiedział mój brat, wspierając się przy ogniu na wielkim, świeżo z kory obdartym jataganie.
Ogromne chmury nawisły już ze wszystkich stron. Każdy liść pobłyskiwał bladem wystraszonem srebrem. Ktoś zamknął pośpiesznie okno dworu. Ludzie wracali ze wszystkich stron pod dach. Od stawu, niby naskos złożone białe chustki, przemknęły gęsi prędko tuż nad ziemią. A Kuba tędy, a Kuba tamtędy, — znowu jest na ganku, znowu otwiera te same szklane drzwi.
Nagle w niską ciszę, chmurami przytłoczoną, do ziemi przycupniętą, wypadł z obory tak okropny ryk, żeśmy skoczyli wszyscy trzej jednym susem pod mały dach komórki. Coś się tam, widać, w przegrodach łamało z przeraźliwym chrzęstem. Śmignęła błyskawica i niewiadomo kiedy na sam środek podwórza wyleciał wściekły Maciek. Czoło wiódł nisko nad murawą, ciskając dookoła zwojami łańcucha, który się skręcał, rozkręcał, niby z nozdrzy rzucana struga żywego żelaza.
Marcysia biła z całej siły we drzwi.
Irzek nas objął za szyję i przeraźliwie krzyknął, przez huk pierwszego pioruna:
— Ogień nas ocali. Całe stada bawołów amerykańskich uciekają zawsze przed ogniem!
Ale cóż mogło znaczyć tych kilka chwiejnych, wybladłych płomyków wobec strasznego Maćka, który