Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/89

Ta strona została przepisana.

z dźwiękiem żelastwa rwał naukos przez podwórze. Już wywalił wszystkie krzaki róży, zjarchał wszystkie bratki i, bodąc mętne, zalęknione powietrze, pędził oślep przed siebie.
Kuba skoczył mu śmiało na spotkanie.
— Kuba, Kuba, — płakaliśmy bezradnie.
Marcysia biła w drzwi, kurzawa drżała w ścisłem świetle błyskawic. Wiatr leciał ze wszystkich stron, z drzew gnały liście całemi garściami.
Kuba trzymał już byka za łańcuch. Stali chwilę naprzeciw siebie, oko w oko. Nagle Kuba z łańcuchem runął na klomb, Maćkowi z nodrzy chlusnęła strugą krew. Marcysia, wyłamawszy drzwi, skoczyła na podwórze. Uciekliśmy co prędzej do otwartej komórki. Za chwilę z płachtą w ręku przeleciał konno Drożdż.
Grad jak groch stukał w dachy, schowaliśmy się za kupę starych chomąt, dokoła krzyczeli już ludzie: nie żyje, — Kuba zabity, — nie żyje!!
Gdy tylko przeszła burza, uciekliśmy ze dworu aż nad rzekę. Do wiklin.
Irzek mówił, że wszystko jedno, co się stało i tak „będzie na nas“. Za to wartowanie.
Poszliśmy naszą groblą, daleko, daleko, daleko, pod las, nad którym wisiała wielka czysta tęcza. Strzelaliśmy do niej z naszych nowych łuków. Na powrotnej drodze znalazła nas matka. Musiała mieć migrenę, bo znowu biegła z rozpuszczonemi włosami. Przysięgła się, że nas zamknie na cztery dni, jeżeli jeszcze kiedykolwiek wyjdziemy sami ze dworu. Poczem dowiedzieliśmy się, że Maciek wziął na rogi poczciwego Kubę i rzucił