Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/90

Ta strona została przepisana.

aż pod samą stodołę. Bułanek pana Drożdża także bardzo ucierpiał, — już mu strzelili w łeb.
Za krzakiem głogu, gdzie się skręca do wsi, dogoniła nas Marcysia. Zdawało się zdaleka, że się śmieje, ale nie był to śmiech. Krzyczała z pięściami przy skroniach.
— To przez panią, przez panią! Na pani głowę ta krew! Ta krew!
Matka nasza zbladła, jak papier i niewiedzieć skąd powiedziała, — przepraszam.
— Boście mnie posądzili, zamknęli, — krzyczała Marcysia, — i bez to Kuba Maćka nie dopatrzył!
Mama, puściwszy nasze ręce, uderzyła się w piersi:
— Nie ja, nie ja! Wierzę, żeś nie ukradła!
Marcysia była wysoka, a nasza matka niska. Marcysia skoczyła z paznogciami do oczu. Ale mama z płaczem upadła jej na piersi, wołając:
— Wierzę, Marcysiu, że nie ty, wierzę, że nie ty!
Pobiegliśmy prosto do dworu poskarżyć Guciowi, Drożdżowi i prababce, o tem, co się dzieje na grobli. Wszyscy polecieli przez rozmokłą drogę, prababka tylko została sama na werandzie.
Nazbierawszy kamieni, poszliśmy do obory, żeby ukarać Maćka. Stał sobie zwyczajnie za kratą, oczy miał owiązane grubą płachtą, ale z nodrzy ciekła mu krew. Siano było zabarwione.
— Byk nie ma krwi, — pouczył nas Irzek tajemniczo, — tylko juchę. Ale też dostał bestja!
Słowo bestja dodało nam odwagi, choć nie mogliśmy ocenić, kto więcej dostał: byk, czy Kuba? Kuba leżał na swej małej pryczy, zawinięty ze wszystkich stron