Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/91

Ta strona została przepisana.

i niby spał. Chyba nigdy jeszcze nie był tak czysto umyty. Gdyśmy mu przynosili papierosy, budził się i kazał je sobie chować do czapki. Przynosiliśmy mu ciągle coś nowego aż do wieczora.
Marcysia siedziała obok, płacząc, jakby nas już wcale nie znała. Nie znała nas tego wieczora, ani jutro, ani potem, gdy wywozili Kubę na ciężką chorobę do miasta. By uczcić naszą wierną przyjaźń z Kubą, poszliśmy do stajni i strzelaliśmy Maćkowi z łuków prosto w brzuch, tak długo, że się omal drugi raz nie oberwał.
Marcysia już nas nie znała wcale. Pan Drożdż mówił, że to wszystko „kumedje“, tylko przez nie hardości nabierze, lepiej zapłacić i odrazu wyrzucić. Wszyscy radzili to samo, nawet Gucio, którego się o takie rzeczy nikt wtedy nie pytał.
Mama, — nie, nigdy, przenigdy, że Marcysi teraz nie odprawi. Nie miała w niej osobliwej pomocy, przeciwnie, — tylko krzyż pański. Ale gdyby Kuba nie złapał wtedy Maćka, coby się stało wówczas z nami koło komórki?!
— Żeby była pierścionka nie ukradła, — huczał groźnie pan Drożdż, — toby w komórce wcale nie siedziała. Czy to słyszane rzeczy?!
Teraz nie siedziała ani w komórce, ani przy nas, ani właściwie nigdzie. Choć żaden z nas słówkiem już o niczem nie pisnął, — niech tylko noc nastanie, Marcysia szust przez okno do księżyca. Dawniej wszystko, co weźmie, ostrożnie złoży, postawi, — teraz jedno po drugiem — chrast-prast. Dawniej mówić z nią można było, bawić się czy żartować, — dziś tylko jedno huru-buru i koniec.