Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/92

Ta strona została przepisana.

— I co? — wołał do matki pan Drożdż przez wonny dym powideł, gotowanych na ogniu w ogrodzie, — tylko jeszcze większe złodziejstwo będzie z tego.
Złodziejstwo było coraz większe, wszystko „z pod ręki“ w domu ginęło, gdzieś się zapodziewało. Na wszystkiem, jak się u nas mówiło, — siadał djabeł. Na ubrankach, srebrnych łyżeczkach, nawet na pieniądzach.
— Bo żeby pani dała dziewuchę kijem, jak się patrzy, obłożyć, wszystkoby się wykryło. Wyśpiewałaby gracko, jak za panią matką. — Przy tych słowach aż się pan Drożdż większy robił, w dymie powideł nad skwierczącemi garami.
Mama powiedziała już swoje słowo — przenigdy — i wszystko musiało zostać po dawnemu aż do późnej jesieni. A w jesieni nastał znów czas odjazdu.
Pewnego popołudnia wyprowadził Jan siwki do kucia. Polecieliśmy do kowala dmuchać w ogień, rzucać krople wody na czerwone podkowy i patrzeć, jak młody pomocnik skrobie siwkom kopyta.
Na drugi dzień zrana wystąpiły z kątów wszystkie kufry. Zaraz znieślimy nasze luki, kołczany, jatagany, miecze, kusze, dziryty.
— Naco tu te patyki, — zawołał Gucio i nogą odsunął aż pod piec całą naszą zbrojownię.
I nic. Nikomu już nie było żal. Przyszedł Karo, obwąchał tę broń, przed którą przecież tyle razy drżał ze strachu. Ogonem nawet nie machnąwszy, poszedł dalej. Nie wiedzieliśmy wcale, co robić od rana, a wogóle od dawna prószył cienki kapuśniak. Poszliśmy do matki, aby powiedzieć, że się strasznie nudzimy.