Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/93

Ta strona została przepisana.

Odpowiedziała, że to wybornie, bo już i tak wracamy jutro do miasta.
Na obiad była zupa grzybowa, ziemniaki w skorupach i post.
Poszliśmy do kancelarji dłubać w starych fajkach pradziadka, który już bardzo dawno nie żył. Nasze miecze i jatagany najspokojniej w świecie paliły się w piecu. Widać było, jak rzeźbione kiedyś pilnie rękojeście pożera szybki ogień. Zresztą nic się nie działo, — od czasu do czasu przylatywały na płot zmoknięte wrony.
W kącie szyby leżała łapkami do góry, wyssana już dawno przez pająka, zakurzona mucha.
Położyliśmy się zgodnie na dywanie, aby razem ziewać „na trzy“.
Przyszedł Gucio, żeby nas uciszyć, — mamę bolała głowa. Siadł przed biurkiem, ziewnął, aż mu łzy w oczach stanęły i — niby nie do nas, a tak dla siebie, samemu powietrzu, zaczął opowiadać ponurą bajkę.
O frygach, strzygach piszących kredą na wodzie, o wilkołakach i kościstych szkieletach.
Ze strachu wpełzliśmy pod kanapę. Mrok już zapadał. Gucio, widząc, żeśmy się schowali, kazał sobie przynieść z drugiego pokoju zapałki. Do drugiego pokoju nie poszedłby teraz żaden z nas za największe skarby na świecie.
— Jakto?! — Jeżeli was tak bardzo proszę?
— Kiedy się boimy, — odpowiedzieliśmy razem.
Gucio zatarł ręce z radości, że nas strasznem opowiadaniem przygwoździł pod kanapą, zaśmiał się i powiedział, — a to co innego. W takim razie bardzo przepraszam. — I poszedł.