Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/94

Ta strona została przepisana.

Siedzieliśmy skuleni pod kanapą, z jadalni wpadała szeroka szpara światła zapalonej lampy. Odbywało się tam uroczyste liczenie zimowych zapasów.
— Masz — nudziła prababka roztrzęsionym głosem, — czterdzieści słoików malin.
— Za dużo babciu, za dużo, — odpowiedziała mama.
— Wcale nie za dużo, — powtarzał znowu stary głos. — Masz trzydzieści słoików rydzyków...
Gdy słoje wstawiano do skrzyń, moszczonych grubo słomą, zamykaliśmy oczy z przerażenia. Bo może tak samo rajdoszą się na cmentarzach szkielety?!
Ktoś za oknami przeleciał ze świstem po oślizłej trawie. Szarpnął się koło okna, może upadł? Tuż za nim mokre, ciężkie kroki...
— Wcale nie za dużo, moje kochane dziecko, — ciągnęła babka, — nagle Karo za domem szczeknął przeraźliwie i zaraz, chyba nad stawem z pomiędzy topoli trysnął okropny wrzask! Przez deszcz, wichurę trwał jednym długim ciągiem.
Stłukło się coś w jadalni! Napewno wielki słój z korniszonami. Z mrocznych pokoi ciągle ktoś wyskakiwał i pytał:
— Co to jest?! Co to jest?! Co to jest?!
Wyskoczyliśmy z pod kanapy.
Szklane drzwi otwarły się z trzaskiem, w liberyjnym kaszkiecie, wpadł do salonu Jan.
— Do samej pani starszej.
Matka mu zastąpiła drogę.
— Kiedy, proszę pani, do samej pani starszej.