Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— A cóż to, Janie, nie widzicie, że jestem?! — żachnęła się prababka.
Opowiadał, że pan Drożdż, że Drożdż dopadł Marcysię, jak wybierała ziemniaki z zimowego dołka, wiadoma rzecz — kradła, więc teraz bije ją nad stawem, bije okropnie, póki całej prawdy nie wybije.
— Proszę pani starszej, — żeby aby nie zabił?!
Wyskoczyliśmy za matką. Biegła przez deszcz i wiatr i dalej śmiało koło płotu, na którym strzygi piszą może kredą i, — panie Drożdż, panie Drożdż, panie Drożdż, — wołała.
Drożdż na tym wietrze mógł nawet nic nie słyszeć. Stał nad czarną sadzawką, nogami wparty w błoto i swą ogromną lachą bił strasznie w żywe ciało. Jedną ręką walił, drugą trzymał Marcysię, która tańczyła nad ziemią, jak piórko, lecz z przeraźliwym krzykiem.
— Zaparłaś się, złodziejko, — ryczał pan ekonom. — Ukradłaś!!
— Nie ukradłam!!! — skamlała Marcysia, tańcząc coraz wyżej.
— Ja z ciebie prawdę wybiję!
— Zdechnę, — a nie wybijesz! Zdechnę, — a nie wy-bi-jesz!
— Panie Drożdż! — wołała nasza matka.
Oślepły ze złości nie wiedział, co się dzieje. Nasza matka skoczyła nad sam brzeg sadzawki i całą siłą zwisła na ręku pana Drożdża. I wtedy stała się rzecz straszna a zarazem przedziwnie dobroczynna, którą dziś jeszcze w dalekiem wspomnieniu witam uśmiechem pomieszanym ze łzami.