Pan Drożdż, nie widząc chowającej się za mamą Marcysi, uderzył naszą matkę swoją straszliwą lachą przez skroń i przez ramię.
Krzyknęła jeden jedyny raz, może nawet nie głośno, może cicho. Ale pan Drożdż zatoczył się, zawołał — Jezus Marja, — lachę swą złamał na kolanie, oba kawały cisnął oburącz do stawu i z krzykiem uciekł w noc.
Rzuciliśmy się z pięściami na Marcysię, Irzek ją chwycił za włosy, ja biłem z całych sił. Ale odrazu, niewiadomo kiedy, opełzły nas, oprzędły ręce naszej matki.
— Wstydźcie się, wstydźcie, nie wolno nigdy bić, powtarzała z płaczem, — ja ci, Marcysiu, wierzę.
Musieliśmy iść naprzód, sami z Guciem, — one we dwie ztyłu. Trzymały się za ręce i razem, jak dwie siostry, płakały.
Wieczorem nie było już przy nas nikogo, tylko siedział Gucio. Okno było zamknięte, topole nagiemi gałęziami stukały w czarne szyby. Rudy cień świecy czołgał się po kątach.
Pytaliśmy Gucia, dlaczego pan Drożdż bił Marcysię? Jakie miał na to prawo? I dlaczego odważył się uderzyć naszą własną matkę? I czy się teraz nie powinno zastrzelić pana Drożdża?!
Gucio odpowiedział, że mu się śmierć Drożdża wcale nie uśmiecha. Że Drożdż bił Marcysię, aby jej pomóc powiedzieć prawdę. Ostatecznie pomylił się, nikomu nie pomógł, a nawet w dodatku miwowoli wszystkim zaszkodził.
— Słowem, — zakończył Gucio, — lepiej śpijcie, bo cała ta historja funta kłaków nie warta.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/96
Ta strona została przepisana.