Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/97

Ta strona została przepisana.

Nie było już co czekać, księżyc się tego wieczora nie pokazał w oknie, zasnęliśmy odrazu i dobrze się stało, żeśmy po tej przygodzie, funta kłaków nie wartej, na wsi już dłużej nie siedzieli.
Bo cóż? Bo nic i już koniec wakacyj.
Wyjazd się zaczął od samego rana. Przyszedł dawny kolega Kuby i jeszcze jakiś drugi. Pojechali z furą do miasta, staną u nas w Rynku jutro na śniadanie.
Do powozu na kozioł poszły drobne paczki. Przyszła prababka i ostrożnie ściskała naszą matkę, która miała rękę na temblaku i przewiązaną skroń. Potem znowu zaczęli szukać czegoś jeszcze po wszystkich pokojach, ale Gucio ukradkiem machnął swoją laseczką i konie ruszyły ostro z miejsca. Teraz my z powozu wiewaliśmy chustkami. Na mokrym ganeczku stała w siwej otoce włosów prababka, sama jedna.
Wkrótce już dwór zgubił się za zakrętem, wysokie topole malały coraz bardziej, rosła przed nami droga coraz dłuższa. Mama nas szczelnie otuliła, zresztą i tak jechaliśmy z nastawioną budą, więc nam deszcz nic nie szkodził.
Tylko Jan, gdyśmy ze wsi wyjechali, wiercił się na koźle, wygrażał komuś batem, to w lewo, to znów w prawo.
— Co tam widzicie, Janie?
— A no nic, proszę pani. Cobym ta znów miał widzieć?
Jedziemy, błoto zsuwa się z przednich kół, a Jan znowu wygraża, za siebie się obziera poprzez budę powozu. W ospałym kłusie siwków słychać coraz wyraźniej bose kroki, śpieszące po błocie.