Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/98

Ta strona została przepisana.

— Co tam widzicie, Janie?
Czyjeś palce uczepiły się skórzanego brzegu budy powozowej i prosto na podołek mamy, — jakby z nicości zamglonego widoku spadł wielki bukiet świeżych, rozkwitłych astrów.
— Co to znaczy, Janie?! Stańcie, ktoś nas goni?! Jan zaciął tylko siwki, bliskie kroki gonią nas po błocie i znów dwie ciemne ręce chwytają za brzeg budy. Nad skórzany fartuch wysuwa się znienacka sina, pobita, straszna twarz Marcysi.
— Stańcież, Janie, — stańcie!
Stoimy w głuchej pustce. Wrony latają daleko nad stertami. Mama z chustką na bakier przez oko całuje się z Marcysią, która płacze i cała drży, którą żal wstrząsa ogromny, tak ogromny, że żaden z nas wytrzymać już nie może.
Wszyscy naraz płaczemy. I niewiadomo kiedy, z łez Marcysi na ręce naszej matki spłynęła obrączka. Ta sama, złota, ślubna, właśnie podczas kąpieli przy głogu zgubiona.
— Marcysiu, ach, Marcysiu! — wołamy.
Wołaliśmy napróżno, nic nie odpowiedziała, widać ją jak ucieka polami rozmokłemi ku grobli. Jan ruszył jeszcze prędzej, teraz naprawdę, żeby czasu nadrobić.
Marcysia w jedną stronę ucieka, my w drugą zakręcamy. Po obu brzegach drogi wielkie wody rozlane.
— Teraz jedziemy groblą, — powiada nasza matka.
— Marcysia mi oddała pierścionek, — tu nas znów matka ogarnia ramionami, — bo jej wierzyłam, bo razem z nią cierpiałam. Marcysia dobrowolnie oddała mi obrączkę...