Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

pował z czarnej tablicy i zrumieniony gasł. Krok rozlegały się donośnie.
Zbliżyła się do okna, aby spojrzeć na wielkie czarne niebo.
Od świecy rozwinął się na dygocących szybach czerwony wachlarz.
Pani Aniela pamiętała teraz tylko jedno: czasem musi człowiek stanąć przy oknie i o niczem nie myśleć.
— Wiecie, Janie? — Zasmolony, spocony wracał ze strychu. — Jestem naprawdę jak mysz. Lecę na strych!
— Ładna mysz! — huknął stróż — co nam dzisiaj, z przeproszeniem, krowę urodziła.
— Ale też Jan plecie! — Przy okazji wyjaśniła przyczynę przeprowadzki. — Przenosi się, bo tam „za ciepło trzymają“ z czego dostaje uciążliwych duszności.
— Wiadomo, — skrobał się stary, — w odmiennym stanie, bez męża i jeszcze tyle kłopotów. Z przeproszeniem — nie miała kłopotu, kupiła sobie świnię.
Wenta, bal, raut, lotto, godne przywitanie bohaterskich żołnierzy nie było zaprawdę „kłopotem“. Tego nie rozumiał stróż, pan Gomółka, sfery Straży Ogniowej, czy też wygodne ziemiaństwo. Nie miała do nikogo pretensji. Byli ludzie, którzy ją rozumieli. Tych była pewna, jak samej siebie:
Skauci, którym poleciła odpowiednio przybrać salę konferencyjną. Dziewczynki, które niezmordowanie zbierały fanty. Całe młode pokolenie, nie licząc postępowych „dzikich“, jak doktór, aptekarz, rejent. Dodać do tego trzeba wszystkich porządnych, dobrych ludzi, których się nie zna, ale którzy są — i gdy