Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

wznosił się z za stołu czerwony, zwięzły rejent, uśmiechnięty doktór, aptekarz, który jednak umiał nie liczyć się ze światem! I różni inni, — swoi!
Cóż z tego, że ksiądz mówił o bezpartyjności, powadze szkoły i tylu różnych wielkich zagadnieniach, cóż z tego, że od tych wywodów zawiłych spać się mogło zachcieć w słonecznym blasku popołudnia, gdy na wywody odpowiadał doktór swojemi zagadnieniami, — które też były trudne!
Plus i minus nawet w elektryczności się znosi — myślała z ulgą pani Aniela, — pozostaje tylko fakt dokonany!
Cóż z tego, że ziemianie skrzypią już cholewami i przez głowę rejenta patrzą wyzywająco naprzestrzał, jak przez „normalne“ powietrze. Temu przeciwstawić można choćby aptekarza, z rękami w kieszenie „śmiało“, aż po łokcie wsuniętemi.
Strach nią zatrząsł dopiero, gdy rejent, sądnym głosem wołając na całą salę, począł „błagać szanownych oponentów“, by zechcieli stwierdzić zwykłą, nagą prawdę.
— Ostatni raz tu was sercem ugryzę, a wy za to po raz pierwszy może w całem waszem życiu powiedzcie nagą prawdę. — O ten „drobiazg“ dopominał się gromowym głosem.
Wszyscy się z miejsc porwali. Nawdziewane pospiesznie futra wymachiwały pustemi ramionami, odświętny piaseczek podłogi zgrzytał niespokojnie.
Wtedy atłasowy przodzik podskoczył naprzód i zatrzymał się przed czarnym żywotem sutanny, jak wryty.