Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc nawet ognie sztuczne będziemy mieli? To doskonale. Bo jesteśmy tylko pomostem. Po nas przyjdą inni. Nowe pokolenie, które naprawdę skruszy okowy. — Musiała to powiedzieć, by nie wybuchnąć najgłupszym w świecie płaczem. — Dlatego, — dodała, — powinniśmy się cieszyć, — gdy po nas depcą.
Aptekarz stwierdził, że go źle zrozumiano. Ofiarowując ognie, wiedział, że ich sama do szkoły nie podźwiga. Sam dał, sam odniesie. — Gdyby tak zwani porządni ludzie mieli wychowanie ludzi wyklętych, świat byłby rajem.
Miała wrażenie, że jest pijany, gdy zatrzymawszy się na lodzie zmarzniętej przed szkołą sadzawki, tajemniczo wskazał oświetlone okna parteru. Lampy naftowe błyszczały w wieńcach sosnowej zieleni, jak złote orzechy.
— W tych oknach, pani Anielo, świeci pani serce.
Poprosiła, by raczył obejrzeć zbliska, co dotąd z oddaną idei młodzieżą przygotowywali półoficjalnie.
— Wytłumaczcie panu, co robimy, — wołała pośród chłopców, dziewczynek, stuku, huku, zapachu młodej sosny i swędu lamp, — my właściwie robimy gaj ojczysty!
Kapsułowata głowa aptekarza chwiała się na obie strony, jakby powodowana od wewnątrz nadmiarem gęstej cieczy. Podziwiał szczerze, choć pani Aniela nie mogła mu darować łakomych, z pewnością zwyrodniałych spojrzeń, któremi towarzyszył dziewczynkom.
Wspinały się wysoko po stołkach i drabinach, by końce wieńców uczepić w rogach sufitu.