Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyspy tej nikt nigdy nie odwiedza. Sosny, które tam rosną kładą niebieski cień na murawę, a wokoło pustych brzegów pływają białe ptaszki, — nurki.
Widać je zdaleka, jak duże ziarna perliste, które woda to zgarnia w jedną gromadę, to rozwija w białe różańce.
Za mostem pomiędzy drzewami czerwienieją dachy dawnych koszar rosyjskich, dalej wydmy piaszczyste wśród łąk i ściany lasu, zamykającego cały horyzont.
Ściany lasu!
To cień po nich chodzi, to słońce je żłobi i rzeźbi, to żar z nich wybucha różowy, to jeszcze biały wylęga chłód. Kryza wierzchołków ostrzy się na pogodę a tępieje na słotę.
Gdybym miał czas, tobym godziny całe siedział tu przy oknie i patrzyłbym na daleką ścianę tego lasu. Mieniłyby mi się w oczach dostatnie barwy a w słuchu wytężonym płynąłby szum ciągłej odmiany kształtów. Już nie ja, — bo cóż ja, — ono samo, Istnienie, domyślałoby się za mnie, gdzie właściwie jestem, skąd idę, — czego pragnę?
Jak się wszystko zaczęło i jak się skończy kiedyś...
Ale kto ma czas w życiu a jeszcze w chwilach pory wojennej i zawiłej?... Tyle tylko, że słyszę, wychylony ku bzom, jakby w otwarte okno stukano małą piąstką aksamitną...
To nikt! — To moje serce bije nad stołem w słońcu.
Mieszkam w budynku oficerskim dawnego rosyjskiego fortu. Widok stąd płynie na te oto szkarpy, rzekę mostem spiętą, daleko po przez niskie koszary