Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

— Takie były, są i będą wszystkie nasze uroczystości. Nazewnątrz blask, parada, a od wewnątrz stado dzikich niedorostków. Ani niewiadomo skąd się to bierze, ani co robi?!...
Powrócili na bal wziąć udział w rozprzedaży biletów na wentę. Obnosiły je na platerowanych tacach młode „wróżki“ w bieli, z rozpuszczonemi włosami.
Nikt nie kupował. Oficerowie pili zwartem kołem przy bufecie, wyłącznie między sobą. Aptekarz „wietrzył“ swą łysą kapsułę wzdłuż salonów, zamyślony. Ożarowska prosiła wszystkich znajomych, by mu się dobrze przypatrywali, — napewno właśnie podczas takich niepozornych chwil obmyśla swoje bezeceństwa.
Orkiestra, wsparta na złotych instrumentach, które, niby rozdęte gruczoły, błyszczały wśród krzeseł, jadła mięso, popijając piwem. Mali skauci w cieniu narodowego gaju grali w scyzoryki, a dziewczynki po dwie, po trzy, splecione ramionami, przechadzały się środkiem, jak podczas szkolnej przerwy.
— Niema co mówić, — rzekł prowokacyjnie głośno rejent do doktora, — nasz bal leży na cztery kopyta.
Wtem jęk ogromny wstrząsnął całym gmachem. Jeszcze nie przestał huczeć, gdy ze środkowych schodów, przez wywalone drzwi, lunęła prosto na salę zbita kupa podkasanych pomywaczek, bab, dzieci, nieznanych drabów. Wrzeszczeli jednym głosem:
— Pożar, pożar, pożar!!!
Tłum prysnął na środek, roje ludzi wyłoniły się z „gaju“, huk wydarł się z estrady, wszystkie okna zabrzmiały bitem szkłem, — zatkał je kłąb rąk, nóg,