Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

— Patrzcie, wyrzuca fanty — zabulkotała panna Ożarowska.
Widać było, że pani Aniela wyciąga przed siebie ręce. Widać było wyraźnie, jak z dymu wyłoniły się białe dłonie.
Ksiądz, rejent, Niemiec z „protokoll“ zgrzytającym w zębach, podeszli nieco bliżej.
— Czy widzisz tam, na drugiem piętrze?!... — wrzasnął Kujon do Lenia, który, stojąc przy głównem wejściu, kierował żołnierzami.
— Naturalnie, — odpowiedział Leń. Spokojnie, z papierosem w zębach podszedł pod balkon. — Już kazałem, zaraz nam tu dadzą drabinę.
Różowe dłonie znów się wychyliły z okna, przez szary dym.
— Nie mam odwagi, — płakał doktór — ja już nie mam odwagi, ani sił!...
— Nie bój się! — Kujon w chwilach poważnych był z wszystkimi na „ty“ — nie bój się nic, stary.
Wyleźli kolejno na balkon. Wciągnęli drabinę. Leń trzymał, Kujon szedł — na drugie piętro. W połowie drogi, osnuty dymem, przystanął i wrzasnął do żołnierzy:
— Nie gapić się, tumany! Rąbać dalej, jeden z drugim, gdzieś tam wkońcu dorąbiesz się w tej studni i do wody nareszcie!
Trzymał panią Anielę za ręce. We dwoje coś radzili, oplątani sznurem iskier. Gnietli się tędy, — siędy, aż Kujon, jakby rozkwitł, — wygiąwszy szeroko ramiona.
Z okna gramoliła się już pani Aniela. Objawiły się