Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

czarne pończochy, — żałosne, zbyteczne koronki. Długą chwilę u szczytu drabiny, nito rozdęta bania trwał atłasowy przodzik. Nakoniec, podtrzymywany ramionami Kujona, jął się zsuwać, pomalutku, ostrożnie, w coraz głośniejszym krzyku zdrętwiałego tłumu, — po jednym kroczku, — po jednym stopniu, coraz niżej i bliżej.
Gdy stanęli na ziemi, usiadła pod drabiną przy balkonie.
— Nosze, panie sierżancie, — rozkazał uprzejmie Leń.
Podała ręce obu swoim wybawcom, żeby ją jeszcze trzymali za nie — mocno.
Biała, jak śnieg.
— Ja, proszę panów, — płakała krótką, ściętą łzą, — nie przypuszczałam! Właśnie byłam z fantami na dole... Tymczasem — ten huk i ogień! Co się stało?! Uciekałam na mój strych, — już tylko umrzeć. U siebie. Jak mysz, — na strychu.
Kujon, Leń, sierżant Trepka chcieli ją podnieść, zabrać stąd co prędzej.
Wpatrzona w kordon piechurów, którzy, niby ciemne, nieruchome słupy oddzielali placyk od gęstej ciżby, wyciągnęła przed siebie ramiona: — To wszystko na mnie spadnie! Na mnie!
Panie przecisnęły się z pociechą i ratunkiem. Żeby opowiadała, jak było, „samej jednej pośród tylu zapalonych sal“.
— Może kto ma — dopytywał Kujon, — jaki flakon z trzeźwiącem wąchaniem?
Rejent obu rękami ścisnął ją za głowę, przyczem