szkolnych ławkach, niby sztywni widzowie, trwały palta, futra i salopy. W pośrodku wznosił się śmietniczek wstęg, chorągiewek, fantów, torebek, woreczków z niespodziankami. Tam i sam podobizny wodzów, ranione rozbitem szkłem. Poodal równe inspekta cudem uratowanych na tacach przekąsek.
— Lotto, — płakała pani Aniela, zakrywając oczy, — moje lotto.
Za szkołą przystanęli przed tłumem, w nadziei, że ich ktoś zluzuje.
Nikt się nie kwapił pomagać ludziom, którzy szkołę spalili i jeszcze gości żywcem w ogniu piekli.
Już mieli dalej odchodzić, gdy pani Aniela schwyciła księdza za rękaw. — A moja krowa? Spalona?!
Doktór uspokoił, że nie, tylko ryczała bardzo podczas pożaru.
— Wszyscyśmy ryczeli. — Aptekarz uważał, że niczego nie należy się wstydzić. — Pan-eś ryczał, doktorze, o wiele głośniej od tej biednej krowy.
Aniela wyciągnęła ręce z pod derek i, zagryzłszy wargi w nagłym porywie bólu: — Obieśmy bez dachu nad głową! Moja biedna Wenta! — Chciała, by krowę choć na minutkę tutaj przyprowadzono, ale doktór poganiał i urgował.
Posuwali się z noszami we czwórkę, nie patrząc wzajem na siebie, ani na chorą. Przy głowach ksiądz w duchownym meloniku, rejent w swym historycznym „klaku“, który jeszcze szacha perskiego w Warszawie widział, w nogach doktór bez czapki, wiejący przez śnieg długiemi faworytami, i aptekarz w „rodzinnych“ barankach.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.