Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Drzwi stały dobrą chwilę szeroko rozwarte — końmi by — wjechał.
Wadząc o klamki, butle i wszelakie aptekarskie przyrządy, wnieśli chorą do jeleniego pokoju.
Zaraz doktór zaczął tu pluskać i szczękać swoją medycyną.
Dostojnicy nastawili uszu, czy się aby coś osobliwszego nie przytrafia, słysząc jednak miarowy jęk chorej, co żywo wyszli z apteki.
— Mogą sobie chyba dać rady we dwóch. Doktór przy chorej, a ten młodzik przy lekach — zauważył niesporo ksiądz.
Czekali we czterech, przed wystawową szybą, spoceni i zmordowani.
Od wnętrza dochodził ten sam cichy, zgłuszony jęk, po czarnej drodze szare pasma szronu bielały leciutko.
W dole, na placu rósł ogromny kwiat płomienia. Strażacy już podjeżdżali. Błyszczące hełmy wnikały powoli w czarny tłum.
— A tak, na dobry ład, tobym był ciekaw — chrząknął towarzysko aptekarz, co z tego oto tutaj wypadku fizjologicznego wyniknie? Syn, czy córka?
Ani ksiądz, ani rejent nie podjęli tej kwestji, bokiem do siebie odwróceni.
— Jakby nie było — rzecz dzieje się „pod jeleniem“. — Aptekarz wyszedł na środek drogi, splunąć mu się bowiem zachciało, a pragnął uczynić to bez niczyjej obrazy. — A to wytrwałe bydlę! — krzyknął nagle wesoło.
Od strony szkoły darł pod górę małemi, szybkiemi