Mieliśmy sobie w kasynie postawić jeszcze po wódeczce przed obiadem, gdy Leń wydobył depeszę z portfelu:
— Przeczytajcie.
„Przyjeżdżam piątek Zofia Kruszewska“.
— Musimy ją jakoś przyjąć, — dodał, — mam to referować kapitanowi. Bądź co bądź, narzeczona po, — no, — padł na Wołyniu... Po Staszku! Referować... Narzeczona, — przyjeżdża, — trzeba przyjąć. — Proste?
— Ja ci powiem, — zaperzył się Kujon, — wcale nie jest takie proste. Bo on ci ją kochał ten nieboszczyk! Służyliśmy razem, — widziałem! Zawsze nosił na sercu jej listy. Było tego na spory, gruby tom. Zawsze mówił, że go uchronią od śmierci. Niby, że tyle miłości kula nie przebije!
— Tymczasem, — skrzywił się Leń, — kula przebiła i listy i serce pod niemi schowane, i —
— I co? Nic więcej nie miała do przebicia, — uznał Kujon.
— Więcej o tyle, — rzekłem, — że tu były specjalne okoliczności. Nie widzieli się od początku wojny. Najprzód panna była odcięta, potem znów my robiliśmy ofenzywę.
— W każdym razie, teraz wszystko skończone. — Kujon ścisnął cytrynę. Kilka złotych kropel spłynęło po sardynce, umieszczonej na kawałku razowca. — Te-