Zebraliśmy szarże i wszystkich starych wiarusów z dawnego składu kompanji. Każdego kolejno przedstawiliśmy pannie Zofji. Kiwała głową, wpatrując się w ogorzałe twarze.
— Proszę was... — Ogromny oddech przepełnił jej piersi. Nie stało miejsca dla słów. — Proszę was!...
Żołnierze zadarli głowy do góry. Stopniowo, jakby sam duch najgłębszego milczenia schylał tę, czy tamtą czuprynę, spojrzenie osnuwał kurzem, a w ramionach ciężył bezwolą. Niewiadomo kiedy i jak, na ciężkich, podkutych buciskach rozeszli się cicho po izbie, zpowrotem do roboty.
Panna Kruszewska wsparła się na stole, przesuwając machinalnie ręką po gwerach. Niebieskawe jej palce tym samym cierpliwym ruchem wspinały się wolno na zamek, to się z niego zsuwały. Ręka mijała lekko wśród sprężyn, kurków i luf.
Nagle palce Zofji wpadły do otwartego zamku. Wyczuły rozumnie każdy załom, każde zgięcie. Wydostawszy się stamtąd, pobiegły z cienkim zgrzytem aż do końca lufy i skupiły się na muszce. Tak, — jakby dotykiem chciała poznać tę krótką drogę, którą z wąskiego narzędzia weszła śmierć w jej ukochanego człowieka.
Zwrócone ku oknu oczy napełniać jęło po brzegi płynne światło... Panna Zofja uniosła głowę jeszcze wyżej. Na rozwachlarzonych nozdrzach osiadł cień. Trwała tak długo, całkowicie oddana wysiłkowi równowagi, wszystkiemi mięśniami ciała skupiona na brzegu cienkiej powieki, za którą wzrastały łzy.
Wysiłek był tak ogromny, że Kujon, który chciał
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.