Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyprostowana sztywno, zwróciła się ku nam. Jej oczy szły przez nasze twarze, jedną, drugą i trzecią, niby przez twarze błaznów, którzy tyle obiecali, niczego nie dotrzymawszy.
— A teraz, moi panowie?
Leń „wstydliwie“ zapalił papierosa.
— Teraz, — „gwarzył“ znowu Kujon, — są zamówione sanki, czekają przed kasynem. Można ewentualnie pojechać na pani kwaterę. Ewentualnie jest czytelnia pułkowa i dzienniki. Książek, prawdę powiedziawszy, mamy mało! Ewentualnie — szachy!
— Więc pojadę do domu.
— Ofiarowaliśmy się odwieść. — Wolała pojechać sama. Oczywiście, wieczorem służy nam, — ewentualnie.
— O tak...
Jak na komendę wyprostowaliśmy się i zasalutowali. Sanki pomknęły naprzód, w schyłku zimowego dnia. Fioletowa czapka zniknęła na zakręcie szosy.
Zapaliliśmy, — wszyscy trzej. Dym się z nas prządł razem z mroźnym oddechem. Gęste śmieci latały w rowach przydrożnych. Siwe niebo leżało nisko.
Dobrą już chwilę staliśmy na tem samem miejscu, gdy Kujon, rozgarnąwszy wartkie smugi wichru, — czy wiesz!? — wrzasnął, — żywcem ci go teraz widzę! Jak ciebie, — żywcem!!
Na co Leń odepchnął go pięścią i ze mną pod rękę zawrócił do koszar.
— Nie oglądaj się, — krzyczał, gdyśmy przechodzili koło warty głównej, — nie oglądaj się jeszcze.
Dochodząc do kasyna, spostrzegliśmy, że — biegniemy. Leń się roześmiał.