Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ nie. — Zostawią mi! — Względnie nam, — jeżeli pani raczy...
— Jeżeli ja?
— Pyta się pani, co słychać? Byłbym zapomniał! Coś nowego, co do pogody. Koledzy, którzy byli ranni skarżą się, że ich drze po kościach. Będzie z tego odwilż. Trzeba korzystać, póki nie jest ślisko. Przejść się. Może pani raczy do kasyna, do nas?
— Być może, — odpowiedziała, — nie chciałabym, by na mnie czekano.
Zamilkła.
Zdało mi się, że w miarę, jak mówię, jej białe czoło staje się jeszcze wyższe, czystsze, jakoby wielką wodą obmyte. Że na skroniach wschodzi niebieski cień, a oczy nikną w głębi.
— Do kasyna? Ach, nie, dziękuję panu. Tu mi dobrze. Myślę, że jestem u nas w domu, na wsi i równocześnie, że jestem tu w pułku. A może nigdzie nie jestem?.. Tyleście sobie panowie zadali trudu! Czy warto? Wszystko tak porządnie, starannie, na arkuszu, z pieczątką! Czy warto?!
— Proszę pani, — odpowiedziałem, — nie wiem... Ale, gdy człowiek istotnie dużo przecierpi... Dziś na stacji pewien staruszek, któremu pomagaliśmy przy tobołach, czekając na panią, powiedział nam, że ludzie dźwigają większe ciężary „niż sami są“. Myślę, że gdy człowiek dużo przecierpi, tyle się w nim musi uskładać jakiejś obecności... Tyle się musi nagromadzić czasu, że nie trzeba pomocy szukać ani długo, ani daleko. Wszędzie się ją znajduje. Idzie pani stąd tu, stąd tam i cóż? I widzi pani naprzykład stare