Zauważyłem, że od kilku dni był w kompanji nowy powód do zabawy. Podczas marszu na „odtrąbiono“ wybuchały nieartykułowane ryki. W czasie odpoczynku wszyscy żołnierze skupiali się na jednem miejscu, rechocząc wraz z szarżami, jakby w środku zbitego półkola ucieszny błazen pokazywał wyjątkowe łamańce. Nie wypadało dowiadywać się, a tem bardziej przeszkadzać, zwłaszcza, że żaden z podoficerów o niczem zdrożnem nie meldował.
Zabawa skupiała się koło nazwiska Rostowicz. Słyszało się je coraz częściej, na coraz rozmaitsze nuty. Czy to był nowy rekrut (bo nie mieliśmy starego żołnierza tego nazwiska), czy też miano fiktywnego człowieka, niedołęstwa, wypadku, okoliczności czy wreszcie jakiś nowy dowcip zbiorowy?
— Rostowicz! — nęcili jedni niecierpliwie.
— Rostowicz! — wyły niskie basy kompanii, rozsiadłe pod sosnami.
— Rostowicz! — stękało kilku nygusów na trawie.
Po ciężkim marszu przez gorące piachy odpoczywaliśmy na wydmie leśnej tuż przy brzegu Narwi. Żeby nie wrzaski o głupiego Rostowicza, możnaby istotnie odetchnąć.
Niebo się rozpina nad okolicą, — jak tylko oglądać je można u zbiegu tych dwu rzek, Narwi i Bugu chyba tylko w owym czasie młodości naszej, gdy