Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

Zwrócił się ku kolegom, potem ku mnie. Jął znów osiadać na samym sobie ostrożnie i wygodnie. Gdy zwały krępej postaci pewnie już wzajem na sobie poległy, wysunął naprzód roześmianą twarz. Ze ściśniętych zębów błysnęła żuta w ustach słomka.
— Nie boim się. — Nie płoszą.
Sierżant Trepka powstał i zawołał daleko w głąb zagajnika: Bylewski!
Z pod czarnych krzaków jałowca wygramolił się długi blondyn i rutynowanym krokiem przywędrował przed majestat Trepki i mój. Trudno było o lepszy wybór sitwy dla Rostowicza. „Napamięć umieliśmy“ wszyscy tego Bylewskiego, który od początku wojny, mimo, iż nie był tchórzem i doskonale znał służbę i uczestniczył w wielu ogniach, niczego się nie dosłużył, zawsze sentymentalny, zmęczony, piszący moc listów, wiecznie żegnający się z jakimiś znajomymi, których miał wszędzie bez liku, biednych, ugniecionych, spalonych, czy wygnanych.
Obecność jego wprawiła Rostowicza w widoczne zakłopotanie. Napoły trwał sztywno przed nami, przed swą władzą, napoły wyciągał się serdecznym miękkim poruchem kanciastych boków w stronę swego sitwesa.
Gdy Bylewski zrównał się z rekrutem, któryś z żołnierzy nie wytrzymał i wrzasnął: — Morowa z nich para, panie poruczniku!
Para była w całem tego słowa znaczeniu morowa. Jeden krępy, przysadkowaty i zjeżony, jak oset, — drugi, niby kłos wysmukły, chwiejny i gibki.
— Nie dogadywać, łajdaki! — rzuciłem przypo-